1 maj 2015

Rozdział IV: "Pustka"

           Stał, wpatrując się w uciekających Zarażonych. Byli jego wrogami, a jego zadaniem było ich zlikwidowanie. Szczególnie chciał dopaść tę kobietę. Reynolds zleciła mu zabicie jej już na samym początku, w związku z czym był to dla niego główny cel, który musiał odhaczyć. Nie byłaby to pierwsza osoba, którą zabił. Było ich wiele, sam nawet nie znał dokładnej liczby. Wiedział tylko, że zabijał już wcześniej, przed remedium. Nie miał pojęcia jednak, kim była dla niego ta kobieta. Owszem, znał ją, lecz nie wiedział, co ich łączyło. Zdawał jednak sobie sprawę z nienawiści do niej. Na samą myśl o tym, że wykrwawiałaby się na jego oczach, posyłając mu to błagalne spojrzenie, jakim go uraczyła kilka minut temu, chciało mu się śmiać. Jakie to było żałosne! Ludzie i ich emocje. Spojrzenia pełne udręki, to błaganie, które i tak im w niczym nie pomoże…
            Wyobraził sobie, jak strzela tej kobiecie prosto w klatkę piersiową, jak ta upada na ziemię, patrząc na niego ze łzami w oczach, trzymając się nogawki jego munduru i szepcząc do niego: „Kochanie”. Niemalże widział przed oczami zwłoki tej kobiety i to, jak je poniewiera, kopiąc i okładając pięściami, aż z twarzy zarażonej nie zostanie nic oprócz krwawej masy, jaką byłyby mięśnie i skóra.
            Zaśmiał się ochryple.
            Spojrzał na swoją klatkę piersiową. Z miejsca, w które został trafiony obficie ciekła krew, jednak mężczyzna się tym nie przejmował. Zdawał sobie sprawę, że kula nie utkwiła zbyt głęboko.
            Rozerwał dłońmi kombinezon. Cały tors miał we krwi. Wsunął dwa palce w dziurę wlotową po kuli i rozszerzył ranę. Ból był potworny, ale on tego nie czuł. Był niczym w porównaniu z wściekłością, która go ogarnęła.
            Rana wypluła kolejną porcję ciemnoczerwonej krwi. Mężczyzna zanurzył głębiej palce, czując pod nimi mięśnie i arterie. Wyczuł nabój, chwycił go w dwa palce i jednym sprawnym ruchem wyrwał go ze swojego ciała, przy okazji rozszarpując kilka żył i mięsień.
            Z palców kapała na podłogę krew, a on przyglądał się nabojowi, który miał na dłoni. Po chwili rzucił go na ziemię, gdzie ten poturlał się kawałek dalej, zostawiając  krwawą smugę.
            Potrząsnął dłonią, strzepując krople posoki, po czym kierując wzrok w stronę okna, odszedł w przeciwległym kierunku do wyjścia. Nie podda się. Na tym polegało jego życie. Na zabijaniu. Dorwie tę kobietę i zabije ją, choćby miał przemierzyć pół świata w jej poszukiwaniu.

***

            Upadłam na ziemię, nic nie czując. Przed oczami wciąż przewijała mi się sytuacja, która miała miejsce kilka minut temu. Dlaczego nie zostałam wtedy z Kakashim? Dlaczego postąpiłam tak egoistycznie i zostawiłam swojego męża na pastwie tych… tych… Nie mogłam znaleźć słów, aby opisać tych ludzi. Ale z drugiej strony czy rzeczywiście nimi byli, skoro w tak bestialski sposób postępowali z resztą swojego gatunku?
            Najgorsze jednak było to, co zrobili z Kakashim. Zamienili go w żywą maszynę do zabijania. Maszynę, która nie miała nawet krzty ludzkich emocji, której jedynym celem było pozbawienie mnie życia…
            Leżałam na miękkiej glebie, czując pod sobą kępki wilgotnego mchu. Nie miałam siły się poruszyć nawet o milimetr. Nie miałam siły by żyć. Prawdę mówiąc nie miałam po co żyć. Straciłam wszystko, co kochałam – męża, dom. Po prostu wszystko.
            Zacisnęłam oczy, czując pod powiekami zbierające się łzy, które nie chciały płynąć. Wszystko to spowodowane było szokiem. Najpewniej za kilka godzin będę w takim stanie, który można było zakwalifikować tylko do jednej kategorii – leczenie psychiatryczne.
            Nagle ziemia obok mnie ugięła się. Z wysiłkiem zdołałam przekręcić głowę, dzięki czemu spostrzegłam Naruto, który ocierał pot z czoła. Chłopak był potwornie blady, ręce mu się trzęsły. Powtarzał w kółko:
            - Cholera, cholera, cholera…
            Kawałek dalej zauważyłam Gai’a i Yukatę, którzy również opadli na ziemię, dysząc ciężko. Mężczyźni ukryli głowy między kolanami. W pewnym momencie Yukata zwymiotował, a po chwili wszędzie czuć było nieprzyjemną woń treści żołądkowej. Mój przyjaciel nie był shinobi, a poza tym na widok krwi mdlał albo wymiotował, tak jak to było w tym przypadku.
            - Co to było, do kurwy nędzy?! Co to, do cholery, było? – Odezwał się Maito, rozglądając się dookoła z przerażeniem.
            - Gai… Widziałeś jego oczy? – zapytał mój przyjaciel, po tym, jak pozbył się treści swojego żołądka. Po jego twarzy spływały kropelki potu. – Kakashi… On wyglądał tak, jakby całkowicie zatracił człowieczeństwo, jakby został w nim sam dziki instynkt, nic więcej…
            - I co zrobimy w związku z tym? Co z Aiko? – Yukata wstał i podszedł do mnie na drżących nogach.
            - Nic. – Odparłam, podnosząc się z trudem na łokciu. Straszliwie kręciło mi się w głowie i miałam mdłości. Przed oczami pojawiły mi się kolorowe plamy. – Nic mi nie jest… - oparłam się o drzewo, czując silne zawroty głowy.
            Przestąpiłam krok w przód. Nogi miałam jak z gumy, jednak nie ugięły się pode mną.
            - Idziecie, czy nie? – Zapytałam. Chciałam jak najszybciej znaleźć się w obozie z dala od tego wszystkiego. Z dala od śmierci, brudu i krwi. Ale nie mogłam. W moim życiu krew, brud i śmierć zawsze będą mi towarzyszyć. Jednak nie chciałam widzieć tego, co stało się z ludźmi w ciągu tych dwóch miesięcy. Nasz gatunek zawsze dążył do samounicestwienia – dowodem na to są wojny, zamieszki itp. I to w imię czego? W imię jakichś chorych ideologii. Ktoś coś powiedział, drugiemu się to nie spodobało i co? Mamy wojnę światową! Cywile są zaciągani do armii i służą za mięso armatnie. Giną niewinni ludzie. A to wszystko dlatego, że jakiś palant dorwał się do pukawki.
            Moi towarzysze podnieśli się z trawy i burcząc pod nosem, udali się za mną.

***

            Czarne, martwe oczy wiszące nade mną. Zęby, czerwone od krwi szczerzące się w uśmiechu. Błyszczący w świetle nóż, który rozcinał skórę osoby leżącej na metalowym stole. Krew z przeciętych żył spływająca na podłogę…
            W tej samej chwili zorientowałam się, że to ja leżę na tym stole, a oczy należą do mojego męża, który trzymając nóż, rozcinał po kawałku moją skórę. Najstraszniejsze było w tym wszystkim to, że nie wydobywałam z siebie głosu. Podniosłam zakrwawioną rękę do ust, a wtedy w mojej głowie rozległ się krzyk przerażenia. Usta miałam zaszyte zszywkami. To dlatego nie mogłam się odezwać.
            - Zaraz wytoczę z ciebie całą krew… - usłyszałam, a potem nóż wbił się w moje gardło, a sama zachłysnęłam się własną juchą.
            Obudziłam się raptownie, czując dreszcze na całym ciele. Po karku i czole spływał mi zimny pot.
            Co to, do cholery jasnej, było?, pomyślałam, ocierając twarz dłonią, po czym się rozejrzałam.
            Znajdowałam się w obozie, który ponownie zmienił miejsce – nie mogliśmy ryzykować tego, że nas znajdą. Nie wiedziałam jednak, jak się tutaj znalazłam. Nie pamiętałam, abym zasnęła czy zemdlała. Może stało się to tak szybko, że nie zwróciłam uwagi?
            - Obudziłaś się, Aiko-san – usłyszałam znajomy głos. Odwróciłam głowę i spostrzegłam Hinatę, która czytała książkę przy słabym świetle lampy naftowej.
            - Hinata… Jak długo? – zapytałam zachrypnięta. Widocznie długo nie używałam strun głosowych.
            - Trzy dni, Aiko-san.
            Dźwignęłam się na łokciach, a potem wstałam i rozsunęłam zamek namiotu, po czym wyjrzałam na zewnątrz. Nie miałam pojęcia, gdzie jesteśmy. Miejsce, w którym przebywaliśmy, na pewno nie było lasem Kraju Dźwięku. Zamiast drzew otaczały nas wysokie na trzy metry trawy. Słychać było cykanie świerszczy i kumkanie żab.
            Przestąpiłam krok w przód i przeszłam kilka kroków. Ziemia pod moimi stopami była sucha, spękana.
            W tym samym momencie nad moją głową przeleciał bocian. Łopot jego skrzydeł słychać było aż tu, na lądzie.
            Spojrzałam w górę. Ptak trzymał w swoim długim, czerwonym dziobie zaskrońca.
            Uśmiechnęłam się na ten widok. Natura w obliczu tego, co się działo z nami, ludźmi, była całkowicie obojętna. Może to i dobrze, że się nami nie przejmowała? W końcu tak bardzo ją zniszczyliśmy, że miała nas całkowicie gdzieś.
            Usłyszałam szelest za sobą. Odwróciłam głowę i spostrzegłam Asumę, który trzymając ręce w kieszeniach swoich czarnych spodni, palił papierosa. Mężczyzna był blady, mimo tego jednak jego skóra była jakaś dziwnie żólta. I nie było to spowodowane tytoniem. Sarutobi był chory.
            - Aiko? Przepraszam. – powiedział, przestępując krok w przód.
            Nie miałam pojęcia, o co mu chodzi. Za co przepraszał?
            - Nie rozumiem, Asuma. Dlaczego przepraszasz? – odparłam pytaniem.
            Westchnął.
            - Przepraszam za to, że wysłałem cię na ten zwiad. Nie powinienem był tego robić. Byłem głupi, karząc ci iść do miejsca, w którym to wszystko się wydarzyło. Może… może gdybym poszedł tam ja, nic takiego by się nie stało… Nie musiałabyś widzieć tego, co się stało z Kakashim i… nie byłabyś w takim stanie, w jakim jesteś.
            Przekrzywiłam głowę, marszcząc brwi. Obwiniał się o to, co się stało z moim mężem? Niepotrzebnie. To była moja wina. Gdybym go wtedy nie zostawiła, byłby teraz z nami. Ale co do mojego stanu psychicznego miał rację.
            Może i nie okazywałam tego, jak bardzo cierpię, ale moja psychika była w strzępach.
            - Asuma… - poczułam łzy pod powiekami. – Asuma… Nie wyobrażasz sobie, co się ze mną dzieje. Szczerze mówiąc, sama nie wiem, co się ze mną dzieje, ale to, że obwiniasz się o to, co się stało z Kakashim, jest błędem. To ja go zostawiłam na pastwę tych potworów, więc tylko ja mam prawo mieć z tego powodu wyrzuty sumienia. Nikt inny, rozumiesz?
            - Ale to ja wysłałem cię do Konoha! – krzyknął.
            - Nie, Asuma. To ja jestem osobą, która powinna się obwiniać o wszystko, nikt inny. – uśmiechnęłam się do niego smutno. W gardle czułam gulę, która z każdą chwilą stawała się coraz większa. W końcu stanie się tak duża, że nie będę mogła jej dłużej znieść i wybuchnę spazmatycznym szlochem.
            Wyminęłam mężczyznę i dopiero w momencie, kiedy znów zostałam sama, rozpłakałam się.

***

            Otworzył białe, przesuwane drzwi do centrum medycznego. Krew wciąż kapała na podłogę, zostawiając czerwone plamki, jednak mężczyzna się tym nie przejmował. Zamiast tego wszedł do środka.
            Pomieszczenie było białe i sterylnie czyste. W powietrzu, wilgotnym od klimatyzacji, czuć było środek dezynfekujący.
            Kakashi pokręcił nosem. Od tego aromatu chciało mu się kichać. Jak zawsze zresztą, kiedy tu przychodził.
            Hatake podszedł szybkim, sztywnym krokiem do oszklonej szafki z lekami. Niestety, była zamknięta na zamek cyfrowy, a on nie znał szyfru.
            Warknął, po czym uniósł, nie zwracając uwagi na ból, prawą rękę i uderzył w szybę. Nie pękła, zatrzęsła się tylko. Ponownie wziął zamach. Za drugim razem rozbił szkło, które posypało się na podłogę.
            Uśmiechnął się i wyjął fiolkę z morfiną. Popatrzył na nią w milczeniu, a potem sięgnął po strzykawkę i igłę.
            Kakashi zaczął aplikować powoli lek; tak naprawdę robił to pierwszy raz. W centrum medycznym nikogo nie było, a on nie chciał być zależnym od jakiegoś lekarza.
            W tym samym momencie usłyszał, jak drzwi ponownie się otwierają – wszędzie można było poznać ten syk. Kilka sekund później rozległ się wrzask.
            Hatake odwrócił się.
            Zobaczył młodą, czarnowłosą pielęgniarkę, która stała od niego nie dalej jak trzy metry, trzymając dłoń na ustach w geście przerażenia.
            Podbiegła do niego, po czym złapała go za rękę, tym samym wytrącając z dłoni strzykawkę.
            Spojrzał na nią, marszcząc brwi. Z gardła mężczyzny wydobył się warkot.
            Wyciągnął lewą rękę i ścisnął pielęgniarkę za ramię. Wydała z siebie cichy pisk.
            Popatrzył jej w oczy. W jej niebieskich tęczówkach zobaczył to, czego się obawiała – śmierci. Uścisk mężczyzny zelżał. Nie miał na celu zabicia tej kobiety, nie była warta jego czasu. Była tylko zwykłą pielęgniarką, której zadaniem było pomagać w leczeniu poszkodowanych takich jak on.
            Opuścił rękę.
            - Zrób coś z tym – odezwał się martwym głosem.
            Pielęgniarka trzęsącymi się dłońmi chwyciła fiolkę z fioletową substancją, sporą strzykawkę, igłę oraz mały pojemniczek ze sprejem na rany postrzałowe.
            Kakashi nie patrząc na nią, rozpiął swój czarny kombinezon i ściągnął go. Po chwili rzucił zakrwawiony materiał na podłogę i usiadł na jednym z wielu szpitalnych łóżek przykrytych jasnozielonym prześcieradłem. W pomieszczeniu było zimno, na jego bladej skórze pojawiła się gęsia skórka, ale on tego nie czuł. Naprężył mięśnie ramion. Z rany wlotowej po kuli wypłynęła kolejna porcja świeżej krwi. Mężczyzna patrzył, jak jucha spływa powoli po jego umięśnionym, twardym brzuchu, aż w końcu zatrzymuje się na prześcieradle.
            Po chwili poczuł, jak kobieta wstrzykuje mu fioletowy płyn. Ogarnęło go dziwne otępienie. Nieprzytomnym wzrokiem patrzył, jak pielęgniarka oczyszcza mu miejsce postrzału, a potem spryskuje sprejem. Przez moment poczuł dość silne pieczenie, które zamieniło się w lekkie uczucie swędzenia.
            Nagle drzwi od centrum medycznego otworzyły się i w progu stanęła podpułkownik Reynolds we własnej osobie.
            Rozległ się stukot jej obcasów. Kobieta podeszła do rannego mężczyzny i przyglądała się temu, jak pielęgniarka owija wokół torsu i prawego ramienia Kakashi’ego bandaż. Rana po kuli powoli się zabliźniała, nie potrzeba było nawet operacji. Wszystko spowodował sprej oraz lek przeciwbólowy.
            - Nie zabiłeś ich, tak jak ci kazałam – odezwała się Reynolds, spoglądając na Hatake bez cienia jakichkolwiek uczuć.
            - Następnym razem ich dorwę, sir – odrzekł, wkładając nowy kombinezon – tym razem szary. – Pozbawię ich życia, może być pani tego pewna. Przy następnym spotkaniu mi się nie wymkną – wstał, wykonał parę ruchów rękoma, a kiedy przekonał się, że bandaż nie krępuje jego ruchów, wyszedł z pomieszczenia.

Od autorki:

Wiem, jestem bardzo niedobra. Rozdział wstawiłam dopiero po ponad dwóch miesiącach. Przepraszam za ewentualne błędy, które na pewno się pojawiły, ale nie mam siły na jakiekolwiek poprawki. Nie miałam weny na ten rozdział, w związku z czym wyszedł kijowy, do niczego, nudny jak flaki z olejem, ale jest. Nie zdziwię się, jeżeli napiszecie pod tą notką: Dziewczyno, wyjdź stąd, zajmij się czym innym, bo pisanie ci nie wychodzi. Naprawdę nie będę zdziwiona tymi słowami, bo rozdział rzeczywiście nie wyszedł tak, jak powinien.
Na swoje usprawiedliwienie nie mam dosłownie nic oprócz braku weny.
Przepraszam, gomenasai, mianhamnida, z całego serca.
Do następnego (może nie będę mieć z nim takich problemów, jak z tą notką)!