26 gru 2015

Rozdział VI: "Zdrajca".

     Wpatrywałam się w niego, nic nie pojmując. Dlaczego mnie nie zabił, pomyślałam, miał przecież ku temu doskonałą okazję.
Jęknęłam i podniosłam się na nogi, po czym wycelowałam pistolet w pierś Kakashi’ego. Ten siedział, opierając się o drzewo i nie zanosiło się na to, aby miał za chwilę wstać, doskoczyć do karabinu leżącego między nami i oddać strzał. 
Patrzył na mnie zmrużonymi, ciemnymi oczami.
— O jaką „prawdę” ci chodzi? — zapytałam, robiąc krok w przód. 
Wstał, po czym przeszedł kilka kroków, chcąc sięgnąć po karabin.
— Nie radzę – warknęłam. — Jeden ruch, a cię zastrzelę.
Uniósł ręce w górę.
— Muszę cię o coś spytać — dyskretnie sięgnął do ramiączka plecaka i zrzucił go na ziemię, gdzie wylądował z głuchym łoskotem. Mężczyzna klęknął i otworzył klapę plecaka. Pogrzebał w środku, wyciągając coś małego i błyszczącego. 
Jak tylko to zobaczyłam, poczułam w gardle gulę, która z każdą chwilą robiła się coraz większa. Oczy zrobiły się mokre. Pomrugałam, chcąc odpędzić łzy.
— Czy… czy w przeszłości byłaś dla mnie kimś bliskim? Kim? — zapytał cichym głosem. Przez krótki moment wyglądał jak dawny Kakashi. Na ułamek sekundy zniknęła twardość, jaką odznaczała się jego twarz, a w czarnych oczach pojawił się ten charakterystyczny błysk. 
Patrząc na mnie, wyciągnął w moją stronę dłoń, na której leżał pierścionek. Metal błyszczał w słońcu i wydawało się, że mnie woła.
Uniosłam rękę w taki sposób, jakbym chciała wziąć obrączkę do ręki. W ostatniej chwili się pohamowałam i opuściłam dłoń, i zwinęłam ją w pięść. Paznokcie wbijały mi się w skórę z taką siłą, jakby za chwilę miały ją przebić.
— Ja… Ja… — zaczęłam. — Nie jestem w stanie odpowiedzieć na to pytanie, ale masz rację, byłam dla ciebie kimś bliskim…
— Rozumiem — powiedział twardo, po czym zarzucił plecak z powrotem. 
W tej samej chwili usłyszeliśmy czyjś krzyk dochodzący ze strony lasu. Poznałam go. To Asuma mnie szukał. Sarutobi podejrzewał, że się zgubiłam, więc nic dziwnego, że się zaczął o mnie martwić.
— Aiko! Gdzie jesteś?! AIKO?! — wrzasnął.
Odwróciłam się w stronę lasu. Po chwili do moich uszu dobiegł trzask łamanych gałęzi. Asuma był coraz bliżej. Jeszcze kilkanaście sekund, a dostrzeże Kakashi’ego, a potem tylko patrzeć, jak wzajemnie będą próbowali się pozabijać.
— Uciekaj — syknęłam. — Uciekaj, proszę.
Kakashi spojrzał na mnie, marszcząc swoje jasne, regularne brwi. Rzuciłam w jego stronę karabin, a ten zręcznie go złapał.
Nie posłuchał mnie, zamiast tego uniósł karabin, a lufę skierował w stronę lasu. Odbezpieczył broń.
Serce zaczęło mi bić gwałtownie. Nie miałam pojęcia, co robić. Pozwolić, aby mój mąż zastrzelił Asumę, czy pozwolić, aby to Kakashi zginął? Nie mogłam się zdecydować ani na jedno, ani na drugie, mimo tego, że jeden stracił nadzieję na to, że odzyskamy Kakashi’ego, a drugi prawie mnie zabił. Nie mogłam tego zrobić. Jeżeli bym się tego podjęła, nigdy bym sobie nie wybaczyła.
Podeszłam szybkim krokiem do Kakashi’ego. Chwyciłam go za muskularne ramię i popatrzyłam głęboko w oczy. Nogi trzęsły mi się jak galareta, a serce uderzało wściekle o żebra ze strachu. 
Wiedziałam, że bardzo ryzykuję, zbliżając się do niego, jednak nie mogłam pozwolić na to, żeby Asuma go zabił.
— Błagam cię, uciekaj… — szepnęłam. — Inaczej on cię zabije…
Szarowłosy spojrzał na mnie i prawie niezauważalnie kiwnął głową.
Odsunęłam się. Patrzyłam, jak Kakashi zbliża się powoli do skarpy, pochyla się, równocześnie posyłając mi puste spojrzenie i znika.
Podbiegłam do krawędzi zbocza. Widziałam, jak Kakashi spada, po czym zanurza się w zimnej, huczącej wodzie. Bałam się, że nie przeżył tego upadku — w końcu na dnie rzeki pełno było ostrych kamieni, na których mógł się roztrzaskać. Tak się jednak nie stało. Po kilku sekundach zauważyłam szarą czuprynę należącą do mojego męża. Mężczyzna podpłynął do brzegu, walcząc z prądem i z pomocą drzewa rosnącego nieopodal, a raczej korzeni, wyszedł na brzeg. Otrząsnął się z lodowatej wody i sprawdził, czy wszystko ma, po czym, nie odwracając się, odszedł.
Wtedy nie wytrzymałam.
Upadłam na kolana i rozpłakałam się. Zdjęłam z serdecznego palca prawej dłoni obrączkę, popatrzyłam na napis wyryty w jej krawędzi i przycisnęłam ją do serca. Może Asuma miał rację?, przyszło mi do głowy,  może dla Kakashi’ego nie ma już ratunku?
Pochyliłam się i zawyłam. Nigdy bym nie pomyślała, że serce może tak boleć. Miałam wrażenie, że cierpienie rozsadzi moje ciało na milion kawałeczków. Przygotowywałam się na ponowne spotkanie z Kakashim, ale nie miałam pojęcia, że będzie tak źle – że będę gotowa popełnić samobójstwo…
Skierowałam lufę pistoletu w stronę mojej głowy. Otworzyłam usta, spazmatycznie łapiąc powietrze, po czym włożyłam ją głęboko do gardła. Zamknęłam oczy. Metal był zimny. Przełknęłam ślinę, kładąc palec na spuście. Jeszcze tylko jeden mały ruch…
— Aiko, do cholery! — nagle poczułam, jak czyjeś silne ramiona podnoszą mnie do góry. Ktoś wyszarpnął pistolet, który wylądował na ziemi. — Boże drogi, kobieto, coś ty chciała zrobić?!
Spojrzałam pustym wzrokiem na Asumę. Był chorobliwie blady, a brązowe oczy były dwa razy większe niż zwykle.
Nie odpowiedziałam mu. Po co, skoro to nic nie zmieni?
— Coś ty chciała zrobić, co? — ponowił pytanie, biorąc mnie na ręce. Ruszył szybkim krokiem w stronę obozu.
Znów się nie odezwałam. Co miałam mu zresztą powiedzieć? Że próbowałam się zabić, bo nie mogę znieść już tego wszystkiego? Że nie mam po co żyć, ponieważ straciłam wszystko, co kochałam?
Zamknęłam oczy i otworzyłam je dopiero, kiedy dotarliśmy na miejsce. Do moich uszu doleciał dźwięk kroków.
— Co się stało? – zapytał Yukata, którego zauważyłam kątem oka. Mój przyjaciel podszedł do mnie i dodał: – Co z Aiko? Dlaczego się nie rusza? Czemu jest taka blada?
– Próbowała popełnić samobójstwo – odparł Asuma wypranym z emocji głosem.
Nastała cisza. Trwała tylko chwilę, ale mnie wydawała się wiecznością.
– Daj mi ją – mruknął Yukata słabym głosem.
Poczułam, jak Nagasaki bierze mnie na ręce, po czym niesie w stronę namiotu, z którego wyszła Hinata. Dziewczyna usłyszała, co się dzieje, ale jak tylko mnie zobaczyła, z jej gardła dobiegł zduszony okrzyk. Zakryła usta dłońmi.
Przepuściła Yukatę, aby ten mógł wejść do środka.
Mężczyzna położył mnie na macie, nakrył cienkim kocem, a potem usiadł obok.
Oparłam głowę na dłoni, wpatrując się nieprzytomnym wzrokiem w zieloną ścianę namiotu.
– Dlaczego chciałaś to zrobić, Aiko? – odezwał się. – Dlaczego?
Nie mogłam tego znieść.
Podniosłam się i obróciłam w jego stronę swoją białą twarz.
– Chcesz wiedzieć, Yukata? – powiedziałam płaczliwym głosem. – Chcesz wiedzieć, dlaczego stałam się taka… płaczliwa? Dlaczego na samą myśl o tym wszystkim mam ochotę poderżnąć sobie gardło?
Patrzył na mnie w osłupieniu.
        – T y powinieneś mnie zrozumieć. Przeżyłeś przecież coś podobnego. Midoriko… – zamilkłam, zobaczywszy ból na jego młodej twarzy. Przez to wszystko mój przyjaciel się postarzał się o co najmniej dziesięć lat. – Po prostu mam już tego wszystkiego dość… Przerasta mnie to. Nie daję rady z tym wszystkim… Za każdym razem, jak przypomnę sobie, co z nim zrobili, mam ochotę podciąć sobie żyły. Mam tego wszystkiego dość. A teraz zostaw mnie, proszę…
Czułam przez chwilę na sobie jego wzrok, a potem mój przyjaciel wyszedł z namiotu i udał się w tylko sobie znanym kierunku.

~*~

Siedziałam na małym mostku, wpatrując się w przepływające w oddali kaczki. Nic sobie nie robiły z tego, co się dzieje z ludźmi i ze światem. Miały przecież swoje życie.
Zdjęłam buty i zanurzyłam nogi w wodzie, która była tak czysta, że było widać nawet najdrobniejsze ziarenka piasku na dnie.
Długo jednak nie mogłam tak siedzieć, robiło się zimno, a nie chciałam się rozchorować.
Wstałam i założyłam buty, po czym skierowałam się w stronę obozu. Znów zmieniliśmy jego położenie. Nie mogliśmy przecież ryzykować.
Zbliżając się do docelowego miejsca, usłyszałam podniesione głosy. Przyspieszyłam. Gdy się zatrzymałam, ujrzałam Asumę, Yukatę i Gai'a, którzy trzymali za ręce młodego, wysokiego mężczyznę. Nieznajomy miał czerwone, nastroszone włosy i żółte, kocie oczy. Był dość przystojny, jeżeli ktoś gustuje w typie klasycznego „bad boya”. Mężczyzna miał na sobie wąskie czarne spodnie z przyczepionym do lewej strony łańcuchem, białą koszulkę opinającą jego muskularny tors i ciemną kurtkę z futrem. W ustach trzymał papierosa, który po chwili wylądował na trawie, a to dlatego, że Asuma porządnie popchnął go w przód.
       — Guys, nie tak ostro! — powiedział to takim tonem, jakby nic mu się nie chciało. — Calm yourself, okay?
Mówił z trudnym do określenia akcentem, wplatając do swoich wypowiedzi obce słowa, przez co ciężko było go zrozumieć. Na moje szczęście znałam język, jakim się posługiwał – kolejna zaleta posiadania ojca żołnierza.
        — Who are you, stranger? — zapytałam. — Where are you from?
       Asuma wraz z resztą zgrai puścili go, jak tylko usłyszeli, że jestem w stanie się z nim porozumieć.
        — O shit! — wyrwało mu się. — You know English?
Kiwnęłam głową. Koleś był dziwny. Miał coś takiego w sobie, co kazało mi uciekać. Nie miałam pojęcia, co to było.
        — Who are you? — powtórzyłam.
Roześmiał się, a potem wstał i podszedł do mnie niedbałym krokiem.
     — You're cute — i puścił do mnie oko. — I'm Jackie… Jack Stone. Pracowałem w labora… laboratory. Oh, crap.
  Pracował w laboratorium? Jako kto? Technik?
Zmroziłam go wzrokiem. Jack wciąż stał przede mną i szczerzył się.
      — No dobra, pracowałeś w laboratorium. No i co z tego? Co nam z tego przyjdzie? — mruknął Gai. — Asuma, sprzątnijmy go. Przecież od razu widać, że to zombie. Jak tego nie zrobimy, te ścierwa po nas przyjdą i zrobią z nas miazgę.
        — No! — wrzasnął Jack, po czym cofnął się o kilka kroków. — Ja… Ja mogę pomóc.
  Yukata prychnął.
          — Pomóc? W jaki sposób? A poza tym nie mamy pewności, czy możemy ci ufać – mruknął Asuma i zapalił papierosa.
  Stone kiwnął głową. 
        — Możecie. Opuściłem Kraj Wody, bo… bo uznałem, że to, co robią jest złe. Nie mogę żyć tak, jak oni. Nie pasuję tam.
 Zrozumiałam, co wydawało mi się w nim dziwnego. Nie zachowywał się jak typowy wyleczony. Miał stanowczo zbyt dużo energii i własnej woli.
      — Wciąż nie rozumiem, dlaczego przyczepiłeś się do nas – powiedział Yukata, przypatrując się mu.
      — Właśnie dlatego, że mogę wam pomóc… — zamilkł, ponieważ z lasu wyszedł Naruto, trzymając w prawej dłoni sporej wielkości plecak. W lewej zaś miał plik jakiś kartek. Z tego, co zdążyłam zauważyć, raz po raz je czytał, ale nie mógł zrozumieć, co jest na nich napisane.
      — Aiko-san, możesz na to zerknąć? — zapytał blondyn, podchodząc do mnie.
        — Jasne — odparłam, biorąc od niego kartki.
Wszystko było napisane po angielsku, wiele terminów nie rozumiałam. Już chciałam powiedzieć chłopakowi, żeby to wyrzucił lub spalił, ale właśnie wtedy poczułam, jak zimny dreszcz spływa mi po karku.
Na przedostatniej stronie znajdował się klucz do zwycięstwa.
Skład remedium.

Od autorki:

Wiem, że bardzo długo nie było rozdziału, a ten, co napisałam wyszedł strasznie krótki, ale stwierdziłam, że więcej ujmę w kolejnej notce. 
Jak pewnie zauważyliście, pojawiła się nowa postać. Co myślicie o Jacku? Jest trochę... pokręcony, co nie? Nie wiem, czy przypadnie Wam do gustu, ale osobiscie uważam, że ma coś w sobie, co powoduje, że nie można przejść obok niego obojętnym. Z jednej strony taki lekkoduch, co zupełnie nie pasuje do wyleczonych, a z drugiej potrafi być śmiertelnie poważny.
Co do kolejnego rozdziału, nie jestem pewna, kiedy będzie. Prawdopodobnie w ferie zimowe.
Kurczę, nie znoszę swojego liceum. Jeszcze ta matura :/ Aż mi się niedobrze robi, jak pomyślę, że niedługo trzeba będzie wracać do szkoły. Nie mam siły, by się oglądać niektóre osoby i grono pedagogiczne :/ Byle do maja, a potem sayonara, liceum!
No nic, do następnego!
CZYTASZ = KOMENTUJESZ :D


Słodziak z niego jak nie wiem :3 Aż ma się ochotę go schrupać :P

Trochę akapity się rozjechały, a kod html na nie coś mi nie działa :(

25 lip 2015

Rozdział V: "Prawda".

      Piaski wysuszonej pustyni przenikane opadami deszczu
Gatunek dzierżący życie głęboko trzyma się korzeni
Rozkwitły kwiat nazywany jest kwiatem miłości
Znającym samotność na ziemi
~ Girugamesh, Ishtar


       Odwinął  bandaż, chcąc sprawdzić, czy rana prawidłowo się goi. Zauważył małą, różową bliznę na torsie. Uśmiechnął się na ten widok. Co jak co, ale od zawsze wszystko goiło się na nim jak na przysłowiowym psie. Wystarczyło, że się skaleczył, a po kilku godzinach miał już strup. Jak tak dalej pójdzie, to za kilka dni będzie mógł wyruszyć na poszukiwanie swojego wroga, jakim była Aiko Hatake.
Kobieta była bardzo drobna i Kakashi nadal był w szoku po tym, jak ta do niego strzeliła. Nigdy by się nie spodziewał, że będzie na tyle odważna, by wymierzyć pistolet i oddać strzał. Co prawda spudłowała, ale mimo tego zrobiła na nim niemałe wrażenie.
Pokręcił głową, aż strzyknęło mu w karku. 
Przeszedł parę kroków po wykafelkowanej podłodze. W jego pokoju było chłodno; zadrżał.
Podszedł do szafy i otworzył ją. Wyjął ze środka szarą koszulkę i ciemne spodnie dresowe. Rzucił ubrania na łóżko, nie przejmując się, że zimny podmuch klimatyzowanego powietrza owiewa jego zgrabną pupę. Odkąd został żołnierzem, nie wstydził się swojego ciała; wręcz przeciwnie – paradował po swojej samotni całkowicie nagi i miał gdzieś, czy ktoś to zobaczy. Wiedział jednak, że na siłowni nie będzie mógł chodzić roznegliżowany. Jeszcze tego by brakowało, żeby ktoś oskarżył go o zboczenie, albo żeby kolejna kobieta zemdlała na jego widok.
Wysunął szufladę z bielizną, aby sięgnąć po bokserki. Chwycił jedną parę, a wtedy, z pomiędzy warstw materiału, wypadło coś małego, okrągłego i złotego.
Mężczyzna podniósł to i przyjrzał się uważnie przedmiotowi.
Był to pierścionek. I niewątpliwie należał do niego. Nie rozumiał tylko jednej rzeczy – co biżuteria robiła w jego ubraniach. I nie pamiętał, żeby pierścionek znajdował się tu poprzednim razem.
Metal był zimny. Kakashi przetoczył obrączkę między palcami, badając jej fakturę. Pod opuszkami wyczuł wygrawerowany napis. Zbliżył pierścionek do swojej twarzy, ale nie mógł odczytać, co jest napisane. Nie miało to jednak żadnego znaczenia. 
Zrozumiał, że musi dowiedzieć się prawdy.
Błyskawicznie się ubrał. Stracił ochotę na ćwiczenia. Jak jeden raz odpuści sobie trening, nic się przecież nie stanie.
Wsunął obrączkę do kieszeni spodni i wyszedł ze swojej kwatery. Podejrzewał, że podpułkownik Reynolds wyjaśni mu to wszystko. Nie ukrywałaby przecież przed nim prawdy. Bynajmniej taką miał nadzieję.
Szedł szybkim krokiem w stronę gabinetu przełożonej. Kilka minut później dotarł na miejsce. Przyłożył kciuk do skanera mieszczącego się na ścianie przy drzwiach. Wyświetlacz rozbłysnął na zielono, kiedy przyznano mu dostęp. Szare drzwi rozsunęły się przed nim z cichym sykiem. 
Wszedł do środka.
Reynolds siedziała przy biurku i wpisywała dane do komputera. Podniosła wzrok w momencie, kiedy Kakashi się zatrzymał na środku gabinetu.
— Co ty tu robisz, DC-370a? Nie wzywałam cię – powiedziała. – Jeżeli masz do mnie jakąś sprawę, musisz poczekać – tu wskazała na stos dokumentów piętrzący się przed nią.
— Co to jest? – zapytał, kładąc pierścionek na biurku. W tej chwili nie przejmował się tym, że zwraca się nieformalnie do swojego szefa.
Kobieta zerknęła na pierścionek.
— Skąd to masz?
Odchrząknął.
— Wypadł z mojej… – zawahał się. – Z mojej bielizny. Ale nie o to chodzi. Pani dobrze wie, że to należy do mnie. Ale nie pamiętam, żebym miał żonę. Nie pamiętam niczego, co byłoby przed remedium. – usiadł na krześle.
Reynolds westchnęła.
— Wyjaśni mi pani, co się, do cholery, dzieje? – założył nogę na nogę.
— Chciałabym, ale mogłoby to spowodować pewne komplikacje – odparła.
— Jakie znów komplikacje? Nie rozumiem.
Przejechała dłonią po twarzy.
— To nie jest czas i miejsce na tę rozmowę. Niedługo powiem ci wszystko. A teraz proszę cię, wyjdź.
Wstał, ponownie schował obrączkę do kieszeni i wyszedł, nie odzywając się.
Zmierzał do swojej kwatery. Nie spodziewał się, że Reynolds odprawi go z kwitkiem. 
Zacisnął zęby. Był wściekły.
Uderzył pięścią w skaner.
Odmowa dostępu. Prosimy spróbować ponownie – odezwał się kobiecy głos dochodzący z głośnika.
Hatake westchnął zrezygnowany, po czym na spokojnie przystawił palec. Rozległo się ciche piknięcie. Nacisnął klamkę i wszedł do środka, zamykając za sobą drzwi.
Rozejrzał się po pomieszczeniu. Dopiero teraz zauważył, jaki miało surowy wystrój. Żadnych roślin, obrazów. Po prostu czysta biel – białe łóżko z białą narzutą, białe meble, podłoga, ściany i sufit. Zupełnie tak jak w centrum medycznym. 
Do uszu Kakashi’ego docierał delikatny szum klimatyzacji. Chwycił kubełek na długopisy i rzucił nim w urządzenie. Zamilkło. Cisza kłuła swoją obecnością. Bez szumu klimatyzacji to nie było to samo. 
Mężczyzna spojrzał na sprzęt, który przed chwilą zniszczył. Nie wiedział, co się z nim teraz stanie. Klimatyzacji nie można było wyłączać – oprócz chłodzenia powietrza, oczyszczała je. Stanowiła coś w rodzaju filtru, który bądź co bądź teraz nie działał.
Jednak on miał to gdzieś. 
Podbiegł do szafy i wyciągnął z niej wszystkie ubrania, jakie posiadał, po czym rzucił je na łóżko. Spod niego wyjął średniej wielkości plecak i zaczął wpychać kombinezony i koszulki byle jak, aby tylko weszły. Ubranie, które miał na sobie, po chwili też zdjął. Zamiast niego założył kombinezon maskujący. Na lewe przedramię przyczepił moduł sterujący i wcisnął kilka przycisków, żeby sprawdzić, czy prawidłowo działa. Na szczęście nie był uszkodzony. Uśmiechnął się.
Wszystko wyglądało na to, że może zbierać się już do drogi. Był jednak pewien problem: musiał zdobyć hełm z termo– i noktowizorem oraz karabin. Nie było to jednak takie proste. Osoby upoważnione do wydawania sprzętu nie robiły tego na prawo i lewo. Trzeba było mieć potwierdzenie od Reynolds, a takiego Kakashi nie miał. Musiał inaczej załatwić sprawę. Siłą.
Zarzucił plecak na ramię i wyszedł z pokoju, zamykając cicho drzwi. W korytarzu było pusto. Mężczyzna spojrzał najpierw w lewo, potem w prawo, po czym skierował się w stronę zbrojowni.
Szedł, rozglądając się, czy nikt nie stoi mu na drodze, ale było nadzwyczaj cicho. Zbyt cicho.
Przyspieszył. Jeszcze tylko jeden zakręt i będzie na miejscu. Tuż przed nim zwolnił, aby nie wyglądać podejrzanie. Przybrał pokerową twarz i podszedł do dwójki mężczyzn w średnim wieku, którzy pilnowali stalowych, grubych drzwi zbrojowni.
— Dokument, proszę – powiedział wyższy z nich.
— Już, gdzieś to mam – Kakashi zdjął plecak. Tak naprawdę chciał ich zmylić. Chwilę później niższy ze strażników podszedł bliżej Kakashi’ego, a ten korzystając z okazji chwycił go za ramię i przerzucił przez siebie. Mężczyzna upadł na ziemię. Szarowłosy w tym czasie zdążył już powalić kolejnego przeciwnika. Obydwaj strażnicy leżeli nieprzytomni. Kakashi ogłuszył ich zręcznym ciosem w głowę. Musiał jednak posłużyć się ręką nieprzytomnego strażnika, aby odblokować drzwi. W tym celu przycisnął palec do skanera i po chwili był już w środku.
W pomieszczeniu nikogo nie było. Kakashi, skradając się, poszedł w kierunku szafy z bronią. Wyłamał zamek w drzwiach i chwycił karabin. Potem przesunął się w stronę półki z hełmami. Złapał ten, o który wcześniej mu chodziło i wybiegł z pomieszczenia.
Rozkład budynku znał bardzo dobrze. Wyszedł cicho drugim wyjściem. I tym razem nikogo nie spotkał.
Pobiegł prosto korytarzem, a potem otworzył drzwi prowadzące do piwnicy. Zbiegł po schodach, uważając, by nie narobić zbytniego hałasu. Pamiętał, że gdzieś w pobliżu znajduje się małe okno, przez które mógłby wyjść. Rozejrzał się i znalazł je. Podbiegł, po czym wspiął się na palce i otworzył okno. Kiedy to zrobił, zdjął plecak i przerzucił go na zewnątrz. Potem chwycił palcami krawędź i podciągnął się. Postrzelona część ciała napięła się mocno. Kakashi bał się, że blizna pęknie i krew chluśnie na szarą, betonową podłogę. Tak się jednak nie stało. 
Mężczyzna jęknął i przelazł przez małe okienko. Wtoczył się na trawę i leżał tak przez chwilę, dysząc, dopóki nie doszedł do siebie. Minutę później wstał, ponownie założył plecak i poszedł w kierunku ogrodzenia, uśmiechając się pod nosem. Wystarczyło pokonać tylko ostatnią przeszkodę, a potem cóż… Zacznie poszukiwanie prawdy.


~*~


— Idę do sklepu! – krzyknęłam w stronę Asumy, który siedział przed namiotem i ostrzył kunaiem gałąź. – Widziałam jeden niedaleko! 
Pokiwał głową, nawet na mnie nie patrząc. Wciąż obwiniał się o to, że widziałam, co się stało z Kakashim. Na każdym kroku przypominał mi, że gdyby mnie nie wysłał, nie cierpiałabym bardziej niż do tej pory. Problem polegał jednak na tym, że w moim mniemaniu przechodziłam wystarczającą karę. Koszmary, budzenie się z krzykiem i oczywiście płacz. I tak od tygodnia. Jako lekarz wiedziałam, że potrzebuję pomocy terapeuty, ale sama oczywiście nie mogłam jej sobie udzielić. Nie chodziło o to, że się na tym nie znałam. Pod pewnymi względami interesowałam się psychologią człowieka, ale nie byłam fachowcem w tej dziedzinie.
Chwyciłam swój pistolet, a do plecaka wrzuciłam pieniądze, które ukradliśmy wczoraj z małej, opuszczonej budki z ramen. Nie byłam z tego powodu zadowolona, ale nie mogłam pozwolić, aby ktoś z moich przyjaciół głodował.
Dorzuciłam jeszcze zapasowy magazynek. Jako córka żołnierza wiedziałam, że w obliczu takich sytuacji trzeba być zawsze przygotowanym.
Nie chciałam nikogo ze sobą brać. Jedna osoba wyglądała dość wiarygodnie w przeciwieństwie do bandy oszalałych i ogłupiałych ze strachu ludzi, którzy rozglądali się z niepokojem dookoła.
Nasz obóz znajdował się jakieś dwa kilometry od drogi. Nie miałam zbyt dobrej orientacji w terenie, pomogły mi jednak nacięcia na drzwiach, które pozostawił Yukata. 
Uśmiechnęłam się. W dzieciństwie przyjaciel był moim osobistym „kompasem”. Nigdy nie pozwolił mi się gubić. Zawsze znalazł wyjście z lasu. Nawet jeśli oboje znajdowaliśmy się kilometry od wioski.
Skierowałam się w kierunki drogi prowadzącej do głównej wioski Kraju Trawy.
Zagłębiłam się w las i po chwili szłam szybko, przeskakując kamienie i korzenie. Wiedziałam, w jakim kierunku się poruszać, więc cały czas trzymałam kurs. 
W pewnym momencie przystanęłam.
Rozejrzałam się. Coś było nie tak. 
Podeszłam do najbliższego drzewa i zaczęłam szukać nacięcia świadczącego o tym, że się nie zgubiłam. Nie znalazłam go.
Podbiegłam do kolejnego drzewa i ponowiłam czynność.
Ogarnęło mnie przerażenie.
Zabłądziłam. Zabłądziłam, chociaż nie miałam pojęcia, jak to się stało, przecież nie zmieniałam kierunku.
Wtedy mnie jednak olśniło. Omijając korzenie i gałęzie, których nie byłam w stanie przeskoczyć, automatycznie zbaczałam z kursu i w tej chwili kierowałam się na południowy zachód.
Osunęłam się po drzewie.
Chciało mi się wyć. Nie pamiętałam, z której strony przyszłam, nie słyszałam też odgłosu wozów, które poruszały się drogą. Zamiast tego do moich uszu docierał huk rzeki nieopodal. Może po jej drugiej stronie będzie droga, którą podążyłabym do sklepu?
Wstałam i poszłam tam, skąd dochodził hałas.
Tak jak się spodziewałam, trafiłam na rzekę. Problem polegał jednak na tym, że to nie była rzeka, przez którą można byłoby spokojnie przejść. Tafla wody znajdowała się daleko w dole – na oko jakieś 40–50 metrów, a i zbocze nie było zbyt bezpieczne. Skaliste, wydawało się, że samym podejściem na skraj ryzykuje się własną śmiercią.
Oczywiście ja zignorowałam niebezpieczeństwo i podeszłam bliżej, niż normalny człowiek zdołałby się odważyć.
Spojrzałam w dół. Tak, było wysoko, a mój lęk wysokości jeszcze to pogarszał. Poczułam, jak kręci mi się w głowie. 
Cofnęłam się i wtedy usłyszałam:
— Znalazłem cię. 
Odwróciłam się. Cała krew odpłynęła mi z twarzy. Przede mną stał Kakashi, mój mąż.
Błyskawicznie wyjęłam z plecaka pistolet i wymierzyłam go w szarowłosego. Ręka potwornie mi się trzęsła.
— Jeden ruch, a cię zabiję – powiedziałam.
Uniósł ręce w górę. Dopiero teraz zauważyłam, że mężczyzna był brudny i podrapany przez gałęzie. Jego granatowy kombinezon był podarty w niektórych miejscach.
— Wypuść broń! – dodałam głośno. Potwornie się bałam. Przecież nie dalej jak tydzień temu ten człowiek prawie mnie udusił. Na samo wspomnienie, ściskało mnie w gardle.
Karabin posłusznie wylądował na ziemi. Kakashi zrobił krok do tyłu, a ja się cofnęłam odrobinę. Wolałam zachować dzielący nas dystans.
— Nie przyszedłem cię zabić – powiedział niskim głosem.
Prychnęłam, chcąc dodać sobie odrobinę odwagi, której bądź o bądź prawie w ogóle nie miałam. Nie mogłam przecież pokazać mu, że się boję, prawda? A bałam się jak diabli.
— Ostatnio chciałeś zrobić coś dokładnie przeciwnego – warknęłam.
— Tym razem mówię prawdę. Nie chcę cię zabić – kolejny krok, a ja jeszcze bardziej się cofnęłam. Moja stopa natrafiła na krawędź zbocza.       Przełknęłam ślinę. Jeszcze krok i spadnę w przepaść, po czym roztrzaskam się o skały. – Proszę, uwierz mi.
— Nie wierzę ci! – wrzasnęłam, robiąc krok.
Poczułam, jak grunt osuwa mi się spod nóg. Usłyszałam, jak fragment skały odrywa się od zbocza i szybuje w dół. A ja razem z nim.
Byłam za bardzo przerażona, żeby wrzeszczeć. Widziałam tylko nurt wody, który z każdą chwilą zbliżał się coraz bardziej.
Zacisnęłam powieki, czekając na śmierć.
Nie poczułam jednak uderzenia o zimną taflę wody. Zamiast tego miałam wrażenie, że ktoś trzyma mnie za rękę.
Otworzyłam oczy i dostrzegłam Kakashi’ego, który położył się na ziemi. Jedną ręką trzymał mnie, drugą natomiast chwycił się korzenia. Widać było, że z trudem utrzymuje ciężar – na szyi i skroni wystąpiły mu żyły, a twarz przybrała czerwony odcień.
— Puść mnie – powiedziałam, próbując wyszarpnąć dłoń, ten jednak trzymał tak mocno, że nie dało się jej wyswobodzić.
— Nie puszczę… – wycharczał. – Nie pozwolę ci spaść, nie dowiadując się prawdy.
— Jakiej prawdy?! – pisnęłam.
Napiął mięśnie i powoli zaczął mnie wciągać. Kakashi zaparł się stopami w ziemię i po kilku mocnych pociągnięciach znalazłam się na ziemi. Mężczyzna, który niedawno chciał mnie zabić i prawie mu się to udało, teraz ocalił mi życie.
Nie miałam pojęcia, co o tym wszystkim myśleć. Podejrzewałam, że próbował mną manipulować, ale wiedziałam że to mu się nie uda. Zawsze wiedziałam, kiedy ktoś wykorzystywał inną osobę do swoich celów.
Leżałam na ziemi, dysząc ciężko. Kakashi podszedł chwiejnym krokiem do drzewa i usiadł przy nim, przy okazji się opierając.
— Jakiej prawdy… chcesz się dowiedzieć? – zapytałam, odwracając głowę i zerkając w jego stronę.
Popatrzył na mnie tymi czarnymi oczami bez wyrazu. Ale ja tego nie widziałam. W swojej głowie zobaczyłam tego ciepłego troskliwego mężczyznę, który obdarowywał mnie jednym ze swoich najszczerszych uśmiechów. Słyszałam jego głos szepczący, że mnie kocha. Dostrzegałam tę radość w jego oczach…
Tymczasem przede mną stał zupełnie inny człowiek. Zimny, bezduszny, martwy. 
To nie był Kakashi, którego znałam i kochałam.
To był potwór.

Od autorki:

Wiem, że dawno nie było rozdziału, bo od ponad trzech miesięcy, ale nie miałam kompletnie pomysłu, jak go zacząć, ani co w nim napisać. Na historię pomysł mam, wiem, jakie główne wydarzenia mam przedstawić. Z wątkami pobocznymi już gorzej. Dlatego stwierdziłam, że zanim zacznę pisać rozdział, napiszę sobie krótki plan, co zawrzeć w notce. Pewnie większość z Was uważała, że postępuję według planu. Nie, idę całkowicie na spontana, ale pamiętając o historii. Układam rozdziały tak, aby miały ręce i nogi, żeby nie było niespójności, że nagle kolejna notka jest o czymś zupełnie innym.
Co do kolejnej części, nie mam pojęcia, kiedy będzie. Za miesiąc, dwa, trzy? We wrześniu rozpoczynam ostatnią klasę liceum, więc nie będę miała za dużo czasu dla siebie, a co dopiero na blogi, więc nie bądźcie zaskoczeni, jeżeli notka pojawi się pół roku po poprzedniej (chociaż aż takiego odstępu nie zamierza raczej być). Mam nadzieję tylko, że będziecie cierpliwi i doczekacie końca historii, której to jest już półmetek. Tak! PÓŁMETEK!
Mam też nadzieję, że zostawicie po sobie ślad w postaci komentarza. Byłoby mi bardzo miło. W końcu robię to też dla Was :D



1 maj 2015

Rozdział IV: "Pustka"

           Stał, wpatrując się w uciekających Zarażonych. Byli jego wrogami, a jego zadaniem było ich zlikwidowanie. Szczególnie chciał dopaść tę kobietę. Reynolds zleciła mu zabicie jej już na samym początku, w związku z czym był to dla niego główny cel, który musiał odhaczyć. Nie byłaby to pierwsza osoba, którą zabił. Było ich wiele, sam nawet nie znał dokładnej liczby. Wiedział tylko, że zabijał już wcześniej, przed remedium. Nie miał pojęcia jednak, kim była dla niego ta kobieta. Owszem, znał ją, lecz nie wiedział, co ich łączyło. Zdawał jednak sobie sprawę z nienawiści do niej. Na samą myśl o tym, że wykrwawiałaby się na jego oczach, posyłając mu to błagalne spojrzenie, jakim go uraczyła kilka minut temu, chciało mu się śmiać. Jakie to było żałosne! Ludzie i ich emocje. Spojrzenia pełne udręki, to błaganie, które i tak im w niczym nie pomoże…
            Wyobraził sobie, jak strzela tej kobiecie prosto w klatkę piersiową, jak ta upada na ziemię, patrząc na niego ze łzami w oczach, trzymając się nogawki jego munduru i szepcząc do niego: „Kochanie”. Niemalże widział przed oczami zwłoki tej kobiety i to, jak je poniewiera, kopiąc i okładając pięściami, aż z twarzy zarażonej nie zostanie nic oprócz krwawej masy, jaką byłyby mięśnie i skóra.
            Zaśmiał się ochryple.
            Spojrzał na swoją klatkę piersiową. Z miejsca, w które został trafiony obficie ciekła krew, jednak mężczyzna się tym nie przejmował. Zdawał sobie sprawę, że kula nie utkwiła zbyt głęboko.
            Rozerwał dłońmi kombinezon. Cały tors miał we krwi. Wsunął dwa palce w dziurę wlotową po kuli i rozszerzył ranę. Ból był potworny, ale on tego nie czuł. Był niczym w porównaniu z wściekłością, która go ogarnęła.
            Rana wypluła kolejną porcję ciemnoczerwonej krwi. Mężczyzna zanurzył głębiej palce, czując pod nimi mięśnie i arterie. Wyczuł nabój, chwycił go w dwa palce i jednym sprawnym ruchem wyrwał go ze swojego ciała, przy okazji rozszarpując kilka żył i mięsień.
            Z palców kapała na podłogę krew, a on przyglądał się nabojowi, który miał na dłoni. Po chwili rzucił go na ziemię, gdzie ten poturlał się kawałek dalej, zostawiając  krwawą smugę.
            Potrząsnął dłonią, strzepując krople posoki, po czym kierując wzrok w stronę okna, odszedł w przeciwległym kierunku do wyjścia. Nie podda się. Na tym polegało jego życie. Na zabijaniu. Dorwie tę kobietę i zabije ją, choćby miał przemierzyć pół świata w jej poszukiwaniu.

***

            Upadłam na ziemię, nic nie czując. Przed oczami wciąż przewijała mi się sytuacja, która miała miejsce kilka minut temu. Dlaczego nie zostałam wtedy z Kakashim? Dlaczego postąpiłam tak egoistycznie i zostawiłam swojego męża na pastwie tych… tych… Nie mogłam znaleźć słów, aby opisać tych ludzi. Ale z drugiej strony czy rzeczywiście nimi byli, skoro w tak bestialski sposób postępowali z resztą swojego gatunku?
            Najgorsze jednak było to, co zrobili z Kakashim. Zamienili go w żywą maszynę do zabijania. Maszynę, która nie miała nawet krzty ludzkich emocji, której jedynym celem było pozbawienie mnie życia…
            Leżałam na miękkiej glebie, czując pod sobą kępki wilgotnego mchu. Nie miałam siły się poruszyć nawet o milimetr. Nie miałam siły by żyć. Prawdę mówiąc nie miałam po co żyć. Straciłam wszystko, co kochałam – męża, dom. Po prostu wszystko.
            Zacisnęłam oczy, czując pod powiekami zbierające się łzy, które nie chciały płynąć. Wszystko to spowodowane było szokiem. Najpewniej za kilka godzin będę w takim stanie, który można było zakwalifikować tylko do jednej kategorii – leczenie psychiatryczne.
            Nagle ziemia obok mnie ugięła się. Z wysiłkiem zdołałam przekręcić głowę, dzięki czemu spostrzegłam Naruto, który ocierał pot z czoła. Chłopak był potwornie blady, ręce mu się trzęsły. Powtarzał w kółko:
            - Cholera, cholera, cholera…
            Kawałek dalej zauważyłam Gai’a i Yukatę, którzy również opadli na ziemię, dysząc ciężko. Mężczyźni ukryli głowy między kolanami. W pewnym momencie Yukata zwymiotował, a po chwili wszędzie czuć było nieprzyjemną woń treści żołądkowej. Mój przyjaciel nie był shinobi, a poza tym na widok krwi mdlał albo wymiotował, tak jak to było w tym przypadku.
            - Co to było, do kurwy nędzy?! Co to, do cholery, było? – Odezwał się Maito, rozglądając się dookoła z przerażeniem.
            - Gai… Widziałeś jego oczy? – zapytał mój przyjaciel, po tym, jak pozbył się treści swojego żołądka. Po jego twarzy spływały kropelki potu. – Kakashi… On wyglądał tak, jakby całkowicie zatracił człowieczeństwo, jakby został w nim sam dziki instynkt, nic więcej…
            - I co zrobimy w związku z tym? Co z Aiko? – Yukata wstał i podszedł do mnie na drżących nogach.
            - Nic. – Odparłam, podnosząc się z trudem na łokciu. Straszliwie kręciło mi się w głowie i miałam mdłości. Przed oczami pojawiły mi się kolorowe plamy. – Nic mi nie jest… - oparłam się o drzewo, czując silne zawroty głowy.
            Przestąpiłam krok w przód. Nogi miałam jak z gumy, jednak nie ugięły się pode mną.
            - Idziecie, czy nie? – Zapytałam. Chciałam jak najszybciej znaleźć się w obozie z dala od tego wszystkiego. Z dala od śmierci, brudu i krwi. Ale nie mogłam. W moim życiu krew, brud i śmierć zawsze będą mi towarzyszyć. Jednak nie chciałam widzieć tego, co stało się z ludźmi w ciągu tych dwóch miesięcy. Nasz gatunek zawsze dążył do samounicestwienia – dowodem na to są wojny, zamieszki itp. I to w imię czego? W imię jakichś chorych ideologii. Ktoś coś powiedział, drugiemu się to nie spodobało i co? Mamy wojnę światową! Cywile są zaciągani do armii i służą za mięso armatnie. Giną niewinni ludzie. A to wszystko dlatego, że jakiś palant dorwał się do pukawki.
            Moi towarzysze podnieśli się z trawy i burcząc pod nosem, udali się za mną.

***

            Czarne, martwe oczy wiszące nade mną. Zęby, czerwone od krwi szczerzące się w uśmiechu. Błyszczący w świetle nóż, który rozcinał skórę osoby leżącej na metalowym stole. Krew z przeciętych żył spływająca na podłogę…
            W tej samej chwili zorientowałam się, że to ja leżę na tym stole, a oczy należą do mojego męża, który trzymając nóż, rozcinał po kawałku moją skórę. Najstraszniejsze było w tym wszystkim to, że nie wydobywałam z siebie głosu. Podniosłam zakrwawioną rękę do ust, a wtedy w mojej głowie rozległ się krzyk przerażenia. Usta miałam zaszyte zszywkami. To dlatego nie mogłam się odezwać.
            - Zaraz wytoczę z ciebie całą krew… - usłyszałam, a potem nóż wbił się w moje gardło, a sama zachłysnęłam się własną juchą.
            Obudziłam się raptownie, czując dreszcze na całym ciele. Po karku i czole spływał mi zimny pot.
            Co to, do cholery jasnej, było?, pomyślałam, ocierając twarz dłonią, po czym się rozejrzałam.
            Znajdowałam się w obozie, który ponownie zmienił miejsce – nie mogliśmy ryzykować tego, że nas znajdą. Nie wiedziałam jednak, jak się tutaj znalazłam. Nie pamiętałam, abym zasnęła czy zemdlała. Może stało się to tak szybko, że nie zwróciłam uwagi?
            - Obudziłaś się, Aiko-san – usłyszałam znajomy głos. Odwróciłam głowę i spostrzegłam Hinatę, która czytała książkę przy słabym świetle lampy naftowej.
            - Hinata… Jak długo? – zapytałam zachrypnięta. Widocznie długo nie używałam strun głosowych.
            - Trzy dni, Aiko-san.
            Dźwignęłam się na łokciach, a potem wstałam i rozsunęłam zamek namiotu, po czym wyjrzałam na zewnątrz. Nie miałam pojęcia, gdzie jesteśmy. Miejsce, w którym przebywaliśmy, na pewno nie było lasem Kraju Dźwięku. Zamiast drzew otaczały nas wysokie na trzy metry trawy. Słychać było cykanie świerszczy i kumkanie żab.
            Przestąpiłam krok w przód i przeszłam kilka kroków. Ziemia pod moimi stopami była sucha, spękana.
            W tym samym momencie nad moją głową przeleciał bocian. Łopot jego skrzydeł słychać było aż tu, na lądzie.
            Spojrzałam w górę. Ptak trzymał w swoim długim, czerwonym dziobie zaskrońca.
            Uśmiechnęłam się na ten widok. Natura w obliczu tego, co się działo z nami, ludźmi, była całkowicie obojętna. Może to i dobrze, że się nami nie przejmowała? W końcu tak bardzo ją zniszczyliśmy, że miała nas całkowicie gdzieś.
            Usłyszałam szelest za sobą. Odwróciłam głowę i spostrzegłam Asumę, który trzymając ręce w kieszeniach swoich czarnych spodni, palił papierosa. Mężczyzna był blady, mimo tego jednak jego skóra była jakaś dziwnie żólta. I nie było to spowodowane tytoniem. Sarutobi był chory.
            - Aiko? Przepraszam. – powiedział, przestępując krok w przód.
            Nie miałam pojęcia, o co mu chodzi. Za co przepraszał?
            - Nie rozumiem, Asuma. Dlaczego przepraszasz? – odparłam pytaniem.
            Westchnął.
            - Przepraszam za to, że wysłałem cię na ten zwiad. Nie powinienem był tego robić. Byłem głupi, karząc ci iść do miejsca, w którym to wszystko się wydarzyło. Może… może gdybym poszedł tam ja, nic takiego by się nie stało… Nie musiałabyś widzieć tego, co się stało z Kakashim i… nie byłabyś w takim stanie, w jakim jesteś.
            Przekrzywiłam głowę, marszcząc brwi. Obwiniał się o to, co się stało z moim mężem? Niepotrzebnie. To była moja wina. Gdybym go wtedy nie zostawiła, byłby teraz z nami. Ale co do mojego stanu psychicznego miał rację.
            Może i nie okazywałam tego, jak bardzo cierpię, ale moja psychika była w strzępach.
            - Asuma… - poczułam łzy pod powiekami. – Asuma… Nie wyobrażasz sobie, co się ze mną dzieje. Szczerze mówiąc, sama nie wiem, co się ze mną dzieje, ale to, że obwiniasz się o to, co się stało z Kakashim, jest błędem. To ja go zostawiłam na pastwę tych potworów, więc tylko ja mam prawo mieć z tego powodu wyrzuty sumienia. Nikt inny, rozumiesz?
            - Ale to ja wysłałem cię do Konoha! – krzyknął.
            - Nie, Asuma. To ja jestem osobą, która powinna się obwiniać o wszystko, nikt inny. – uśmiechnęłam się do niego smutno. W gardle czułam gulę, która z każdą chwilą stawała się coraz większa. W końcu stanie się tak duża, że nie będę mogła jej dłużej znieść i wybuchnę spazmatycznym szlochem.
            Wyminęłam mężczyznę i dopiero w momencie, kiedy znów zostałam sama, rozpłakałam się.

***

            Otworzył białe, przesuwane drzwi do centrum medycznego. Krew wciąż kapała na podłogę, zostawiając czerwone plamki, jednak mężczyzna się tym nie przejmował. Zamiast tego wszedł do środka.
            Pomieszczenie było białe i sterylnie czyste. W powietrzu, wilgotnym od klimatyzacji, czuć było środek dezynfekujący.
            Kakashi pokręcił nosem. Od tego aromatu chciało mu się kichać. Jak zawsze zresztą, kiedy tu przychodził.
            Hatake podszedł szybkim, sztywnym krokiem do oszklonej szafki z lekami. Niestety, była zamknięta na zamek cyfrowy, a on nie znał szyfru.
            Warknął, po czym uniósł, nie zwracając uwagi na ból, prawą rękę i uderzył w szybę. Nie pękła, zatrzęsła się tylko. Ponownie wziął zamach. Za drugim razem rozbił szkło, które posypało się na podłogę.
            Uśmiechnął się i wyjął fiolkę z morfiną. Popatrzył na nią w milczeniu, a potem sięgnął po strzykawkę i igłę.
            Kakashi zaczął aplikować powoli lek; tak naprawdę robił to pierwszy raz. W centrum medycznym nikogo nie było, a on nie chciał być zależnym od jakiegoś lekarza.
            W tym samym momencie usłyszał, jak drzwi ponownie się otwierają – wszędzie można było poznać ten syk. Kilka sekund później rozległ się wrzask.
            Hatake odwrócił się.
            Zobaczył młodą, czarnowłosą pielęgniarkę, która stała od niego nie dalej jak trzy metry, trzymając dłoń na ustach w geście przerażenia.
            Podbiegła do niego, po czym złapała go za rękę, tym samym wytrącając z dłoni strzykawkę.
            Spojrzał na nią, marszcząc brwi. Z gardła mężczyzny wydobył się warkot.
            Wyciągnął lewą rękę i ścisnął pielęgniarkę za ramię. Wydała z siebie cichy pisk.
            Popatrzył jej w oczy. W jej niebieskich tęczówkach zobaczył to, czego się obawiała – śmierci. Uścisk mężczyzny zelżał. Nie miał na celu zabicia tej kobiety, nie była warta jego czasu. Była tylko zwykłą pielęgniarką, której zadaniem było pomagać w leczeniu poszkodowanych takich jak on.
            Opuścił rękę.
            - Zrób coś z tym – odezwał się martwym głosem.
            Pielęgniarka trzęsącymi się dłońmi chwyciła fiolkę z fioletową substancją, sporą strzykawkę, igłę oraz mały pojemniczek ze sprejem na rany postrzałowe.
            Kakashi nie patrząc na nią, rozpiął swój czarny kombinezon i ściągnął go. Po chwili rzucił zakrwawiony materiał na podłogę i usiadł na jednym z wielu szpitalnych łóżek przykrytych jasnozielonym prześcieradłem. W pomieszczeniu było zimno, na jego bladej skórze pojawiła się gęsia skórka, ale on tego nie czuł. Naprężył mięśnie ramion. Z rany wlotowej po kuli wypłynęła kolejna porcja świeżej krwi. Mężczyzna patrzył, jak jucha spływa powoli po jego umięśnionym, twardym brzuchu, aż w końcu zatrzymuje się na prześcieradle.
            Po chwili poczuł, jak kobieta wstrzykuje mu fioletowy płyn. Ogarnęło go dziwne otępienie. Nieprzytomnym wzrokiem patrzył, jak pielęgniarka oczyszcza mu miejsce postrzału, a potem spryskuje sprejem. Przez moment poczuł dość silne pieczenie, które zamieniło się w lekkie uczucie swędzenia.
            Nagle drzwi od centrum medycznego otworzyły się i w progu stanęła podpułkownik Reynolds we własnej osobie.
            Rozległ się stukot jej obcasów. Kobieta podeszła do rannego mężczyzny i przyglądała się temu, jak pielęgniarka owija wokół torsu i prawego ramienia Kakashi’ego bandaż. Rana po kuli powoli się zabliźniała, nie potrzeba było nawet operacji. Wszystko spowodował sprej oraz lek przeciwbólowy.
            - Nie zabiłeś ich, tak jak ci kazałam – odezwała się Reynolds, spoglądając na Hatake bez cienia jakichkolwiek uczuć.
            - Następnym razem ich dorwę, sir – odrzekł, wkładając nowy kombinezon – tym razem szary. – Pozbawię ich życia, może być pani tego pewna. Przy następnym spotkaniu mi się nie wymkną – wstał, wykonał parę ruchów rękoma, a kiedy przekonał się, że bandaż nie krępuje jego ruchów, wyszedł z pomieszczenia.

Od autorki:

Wiem, jestem bardzo niedobra. Rozdział wstawiłam dopiero po ponad dwóch miesiącach. Przepraszam za ewentualne błędy, które na pewno się pojawiły, ale nie mam siły na jakiekolwiek poprawki. Nie miałam weny na ten rozdział, w związku z czym wyszedł kijowy, do niczego, nudny jak flaki z olejem, ale jest. Nie zdziwię się, jeżeli napiszecie pod tą notką: Dziewczyno, wyjdź stąd, zajmij się czym innym, bo pisanie ci nie wychodzi. Naprawdę nie będę zdziwiona tymi słowami, bo rozdział rzeczywiście nie wyszedł tak, jak powinien.
Na swoje usprawiedliwienie nie mam dosłownie nic oprócz braku weny.
Przepraszam, gomenasai, mianhamnida, z całego serca.
Do następnego (może nie będę mieć z nim takich problemów, jak z tą notką)!

6 lut 2015

Rozdział III. "Strzał".

         - I co my teraz zrobimy? – Spytał Yukata po tym, jak doszedł do siebie. Do szyi przyciskał gazę nasączoną spirytusem. – Zniknęła połowa broni i prawie wszystkie naboje. Jak mamy przetrwać, mając do dyspozycji zaledwie dziesięć paczek?
- Nie mam pojęcia – odrzekł Asuma, zapalając papierosa. W ciągu zaledwie godziny zdążył wypalić prawie półtora opakowania. Jak tak dalej pójdzie, to odejdzie z tego świata szybciej, niż zakładano. – Nie wiem też, co Sakura chciała w ten sposób udowodnić ani dlaczego to zrobiła. Nigdy bym nie pomyślał, że ta dziewczyna jest zdolna do takich rzeczy.
- Nikt się nie spodziewał, Asuma! 
Siedząc przy ognisku, wsłuchiwałam się w ich rozmowę i wrzucałam kamyczki do ogniska.
- Wiem, dlaczego to zrobiła – odezwałam się, patrząc w płomienie. – Zacznę od tego, że ta dziewczyna nigdy mnie nie lubiła. Jak tylko Tsunade dała mi ją pod opiekę, wiedziałam, że będą z nią nie lada problemy. Jednak teraz, gdy Sasuke, chłopak, którego Sakura kochała ponad wszystko zginął, dziewczyna obwinia mnie o jego śmierć. Dlatego zrobiła to, co zrobiła. Żeby się na mnie zemścić. A w związku z kradzieżą chciała zemścić się również na was, ale dlaczego… - popatrzyłam na nich bezradnie. – Kradnąc naboje i broń, chciała zaburzyć w nas nadzieję, która nam pozostała. Ale musimy żyć dalej i wyplenić to cholerstwo z Kraju Ognia. – nie dodałam już, że musimy ratować Kakashi’ego; wolałam o nim nie wspominać przy Asumie, znów zaczęlibyśmy się kłócić, a tego chciałam naprawdę uniknąć, jeżeli było to możliwe.
Wstałam.
- Ale chyba go nie zabiłaś, co? Aiko? – poczułam na sobie wzrok Asumy. – Jeżeli to prawda, to…
Musiałam się roześmiać, chociaż sytuacja wcale nie była zabawna.
- Oczywiście, że nie! Wiesz, że nigdy nie zrobiłabym czegoś takiego.
Mężczyzna odchrząknął.
- Tylko my potrafimy posługiwać się pistoletem, a to z pewnością nie wystarczy, aby uratować całą nację shinobi – mruknął Asuma. – Dodatkowo ani ja, ani Yukata, ani nawet ty nie potrafimy strzelać do ruchomego celu. Co będzie, jak będziemy musieli strzelać do ludzi, których znamy?
Zacisnęłam pięści.
- Do jasnej cholery, Asuma! – Krzyknęłam. – I tak będziemy musieli to zrobić! To już nie są nasi przyjaciele, są wrogami, nie rozumiesz? Równie dobrze jak my ich, oni mogą zabić nas, dociera to do ciebie? Wiem, że na samą myśl o tym, że być może będziesz musiał pozbawić Kurenai życia, cały się trzęsiesz, ale, kurwa, to jest rzeczywistość! W każdej chwili możemy zginąć, bo nigdy wcześniej nikt z nas nie miał do czynienia z czymś takim!
Nawet nie zauważyłam, kiedy do mnie podszedł. Po chwili stanął przede mną, a ja zadarłam wysoko głowę, by spojrzeć mu w oczy.
- Powtórz to, co powiedziałaś… To o Kurenai…
Nie pamiętam, aby kiedykolwiek był taki wściekły. W tej chwili jego ciemne oczy ciskały błyskawice, a żyły na przedramionach były jeszcze bardziej widoczne.
- Asuma, wiesz dobrze, że to może być prawda. Wiesz o tym doskonale, ale nie chcesz dopuścić sobie tego do wiadomości. Nie twierdzę, że twojej ukochanej coś się stało i nie chciałabym, żeby tak było, ale na bogów, Asuma… - Yukata zaczął przemawiać kojącym głosem, kiedy spostrzegł nastrój Sarutobiego.
Asuma spojrzał na mnie z dziwnym błyskiem w oku, potem odwrócił się i rzucił:
- Aiko, za tydzień ty, Gai Yukata i Naruto udacie się do Konoha na zwiad. Potem wrócicie tu i zdacie mi relację – po tych słowach odszedł, a ja i Yukata zostaliśmy sami.

***

- Pani podpułkownik, ma pani gościa – usłyszała, jak jeden z jej podwładnych staje przy biurku. Nie podniosła wzroku znad raportu, który niedawno otrzymała. Z tego, co zdążyła już przeczytać i wprowadzić do systemu, wynikało, że nowa broń spisywała się doskonale i wszystko wskazywało na to, że niedługo pozbędą się wszystkich Odmieńców, czyli zarażonych delirią. W tej chwili w Kraju Wiatru panował spokój i nikt już nie wywoływał buntów. Wszyscy anarchiści zostali eksterminowani. W dodatku w bardzo prosty sposób – strzał w głowę załatwiał wiele spraw i niekoniecznie tych w aspekcie politycznym. Reynolds uśmiechnęła się na myśl o swoim ostatnim eksperymencie. Obiekt DC-370a spisywał się wyśmienicie.
- Nie oczekiwałam żadnych gości, Fayfield – odparła, wpisując kolejne dane do systemu. – Kto to jest? Sprawdziliście, czy nie jest to jeden z buntowników?
- Tak, sir. Osoba, która żąda spotkania z panią, sir, twierdzi, że posiada istotne informacje i może pomóc.
Spojrzała na niego, zdziwiona.
- Pomóc? W jaki sposób? – Zaciekawiło ją to, co potencjalny „wspólnik” miał do zaoferowania.
- Twierdzi, że zna się na truciznach i antidotach. Dodatkowo odzyskała sporo naszych… zabawek, sir.
- Zabawek?
- Karabinów, sir. Przepraszam, jeżeli nie wyraziłem się dość jasno – pochylił głowę na znak skruchy.
Kobieta westchnęła. W czasach, kiedy sama zaczynała służbę, na karabiny nie mówiło się „zabawki”. Głównie dlatego, że kiedy ona była zwykłym szeregowcem, remedium wchodziło dopiero na właściwą drogę i nie było tak nowoczesnego sprzętu jak w dniach dzisiejszych. W ciągu tych prawie trzydziestu lat udoskonaliło się i teraz, w jej rodzinnych stronach zaledwie garstka społeczności była zarażona. Ale oni przebywali w Kryptach.
- Wprowadź ją.
Fayfield zasalutował, po czym zgrabnie odwrócił się na pięcie i wyszedł z gabinetu. Po chwili jednak pojawiła się w nim młoda dziewczyna, na oko siedemnastoletnia o różowych włosach i zielonych oczach. Podeszła do krzesła i usiadła na nim. Reynolds zaczęła przyglądać się jej badawczo. Stadium delirii było u niej na dość zaawansowanym poziomie, jednak nie stanowiło to dla podpułkownik żadnego zagrożenia. W razie potrzeby wyciągnie z kabury na udzie rewolwer i strzeli dziewczynie w czoło. Dla niej było to bez różnicy, czy trup będzie jeden, czy tysiąc. W grę wchodziło uwolnienie ludzi spod więzów choroby.
- Nazywam się Sakura Haruno – różowowłosa spojrzała na plakietkę z nazwiskiem na granatowym mundurze osoby naprzeciwko.
- Podpułkownik Reynolds. Czym mogę służyć tak młodej… damie? – zapytała, opierając podbródek na bladych dłoniach o długich palcach.
- Przyszłam, aby wspomóc pani szlachetny cel, proszę pani. Jeszcze do niedawna byłam stażystką w tutejszym szpitalu. I jako lekarz umiem stworzyć niemal każdą truciznę i antidotum i dlatego pomyślałam, że może przyda się pani moja pomoc, pani podpułkownik.
Kobieta zamyśliła się. Już miała pewien plan, w którym ta dziewczyna Sakura odegra swoją główną rolę, ale musiała go jeszcze dokładnie przemyśleć.
- Dziecko… A dlaczego właściwie postanowiłaś opuścić swoją… grupę, a zamiast tego przyłączyć się do nas?
Haruno uśmiechnęła się.
- Zadała pani bardzo ciekawe pytanie, na które z przyjemnością odpowiem – dziewczyna rozsiadła się wygodnie na krześle, pozwalając założyć sobie nogę na nogę. – Postanowiłam opuścić moich przyjaciół, dlatego że… Moja przełożona zabiła mojego ukochanego. Chcę sprawić, aby ona też doznała podobnej straty. Możliwe, że pani nie zrozumie, w końcu jest pani wyleczona, a ja jestem tylko zarażoną, ale postaram się pani to wytłumaczyć – przełknęła ślinę, by zwilżyć gardło. – Od zawsze kochałam tego chłopaka. Jak nikogo innego na świecie. Tylko on się dla mnie liczył, reszta mało mnie obchodziła. W końcu, po długim czasie błagania go, on w końcu zaczął się ze mną umawiać. Niestety, pech chciał, że niedługo później ze mną zerwał. Wciąż nie mam pojęcia dlaczego, ale na pewno maczała w tym palce Aiko Hatake – mięsień w twarzy Reynolds drgnął lekko, ale Sakura tego nie zauważyła. – Tydzień później Sasuke zginął. Dostał cios prosto w potylicę. Stwierdzono obrzęk mózgu i tym samym śmierć mózgową. Nigdy nie wybaczę tej kobiecie tego, co mi zrobiła.
- Rozumiem – odparła po kilku sekundach. – I cieszę się, że możemy panią, pani Haruno, powitać w naszej załodze – uśmiechnęła się lekko, wyciągając rękę. Sakura ją uścisnęła.
- Ja również się cieszę, proszę pani – powiedziała. – Nie mogę doczekać się naszej współpracy.

***

Było ciężko. Z dziesięciu opakowań naboi zostały raptem cztery. W ciągu kilku dni zdołaliśmy poczynić wielkie postępy, a to dlatego, że cała nasza czwórka wzięła się w garść i w końcu, co było praktycznie niemożliwe, nauczyliśmy się trafiać do ruchomego celu. Po sześciu dniach trafialiśmy niemal do wszystkiego – począwszy od ptaków, aż po wiewiórki, które piekliśmy na ognisku. Zrobiliśmy wszystko, aby tylko dopiąć naszego celu.
Późnym wieczorem weszłam do swojego namiotu. Hinata leżała na boku, z głową podpartą na lewej ręce i czytała książkę przy słabym świetle lampy naftowej.
Uśmiechnęłam się, kiedy spojrzała na mnie. Co ja bym dała, żeby to z Hinatą pracować… Obie zawsze bardzo się lubiłyśmy, to była najsympatyczniejsza dziewczyna, jaką spotkałam.
- Aiko-san, uważaj na siebie – powiedziała, podczas gdy ja pakowałam karabin, dwa rewolwery i upieczone mięso wiewiórki. Do plecaka wrzuciłam jeszcze sześć litrowych butelek z wodą.
Odwróciłam się.
- Jasne, że będę uważać, Hinata. Uda nam się, musi się udać – powiedziałam.
- Aiko-san… Przykro mi z powodu Kakashi’ego, nie wiedziałam, że go złapali. Nie powinnaś przeżywać czegoś takiego, nie zasłużyłaś na to. On zresztą też nie.
Poczułam łzy pod powiekami. To, co powiedziała przed chwilą Hyūga, spowodowało, że na nowo zaczęłam tęsknić. Miałam ochotę przytulić tę dziewczynę. Tym bardziej, że dopiero wczoraj dowiedziała się prawdy, ponieważ Naruto nie chciał jej wcześniej stresować. Jednak powiedziałam mu, że Hinata też ma prawo znać prawdę i w końcu, po długich namowach, chłopak powiedział jej. Tyle że biedna dziewczyna wybuchła płaczem, słysząc to. Z tego co mówił mi blondyn, wynikało, że strasznie mi współczuła i mówiła, że gdyby to ją spotkało, zabiłaby się z rozpaczy. Dodał też, że Hinata mnie podziwia, że się trzymam.
Tyle że było to cholernie trudne. Na samą myśl o Kakashim, którego krzywdzili, ryczałam jak bóbr.
- Dzięki, Hinata, jesteś naprawdę kochana. Nie martw się, uratujemy go. Choćby nie wiem co.
Uśmiechnęła się do mnie, a ja w milczeniu dokończyłam pakowanie. Po chwili położyłam się na macie i zgasiłam lampę. W namiocie zapanował mrok. Słychać było tylko cykanie świerszczy i ciche pohukiwanie sów, które skryte były w koronach drzew. Wsłuchując się w te odgłosy, zasnęłam.

***

Obudziłam się o świcie. W namiocie było chłodno, przez co na moich ramionach pojawiła się gęsia skórka.
Wyszłam ze śpiwora i ziewnęłam przeciągle. Spojrzałam na Hinatę. Dziewczyna spała głęboko na boku i nic nie wskazywało na to, żeby za kilka minut miała się obudzić.
Stanęłam na nogach i przeszłam na palcach parę kroków, aby sięgnąć po buty. Założyłam je i chwyciłam w dłonie plecak. Nie był aż tak ciężki, jak mi się wydawało. Może dlatego, że w ciągu kilku ostatnich tygodni wzrosła mi masa mięśniowa i teraz mogłam bez problemu podnieść dwudziestokilogramowy plecak, nie jęcząc przy tym.
Założyłam go na plecy i rozsunęłam zamek namiotu, po czym wyszłam na zewnątrz i zasunęłam go, żeby zimno nie napływało do środka.
Słońce dopiero wznosiło się nad horyzontem w związku z czym niebo przybrało zielonożółty odcień. W oddali zauważyłam tlące się ognisko, przy którym stali Yukata, Naruto i Gai. Kiedy usłyszeli moje kroki, Uzumaki i brunet uśmiechnęli się do mnie, Gai natomiast posłał mi puste spojrzenie. Mężczyzna z reguły się do mnie nie odzywał, chyba że było to konieczne.
- Możemy ruszać, Aiko-san? – zapytał blondyn, poprawiając ramiączka plecaka. Nie miałam pewności, czy był to dobry pomysł, żeby Naruto z nami szedł. Co prawda chłopak był bardzo podekscytowany tą misją, ale istniało spore prawdopodobieństwo, że wszyscy zginiemy.
- Musimy zrobić, a raczej ja muszę zrobić, jedną rzecz – powiedziałam. – Powinniście mieć małą trójkątną bliznę pod lewym uchem. Dzięki niej będziemy mieć większą szansę na to, że wszystko pójdzie po naszej myśli. Dzięki tej bliźnie zombie nie rozpoznają was tak łatwo, ale jest jeszcze jedna rzecz. Musicie się odpowiednio zachowywać. Jako jedyna z was miała dość długą styczność z wyleczonymi, więc wiem, jak należy postępować. Jeżeli dostosujecie się do moich wskazówek, będzie dobrze – dodałam. – A teraz może mi ktoś pożyczyć nóż?

            Yukata i Naruto stali nieopodal, przyciskając do szyi wacik. Oprócz nich tylko Gai czekał na zabieg.
            Mężczyzna siedział na kamieniu, odchylając głowę. Stanęłam obok niego i przyłożyłam mu ostrze do skóry. Przycisnęłam mocniej niż zamierzałam. Popłynęła krew. Gai nawet nie jęknął, zamiast tego zacisnął szczęki, rzucając mi spojrzenie pełne pogardy. W ostatnim czasie traktował mnie jak gówno przylepione do buta. Zupełnie zapomniał, że ja tak samo się czułam. Jak gówno właśnie. Albo nawet gorzej…
            - Nie będę żałował, jeżeli zginiesz na tej misji, co wydaje się wysoce prawdopodobne – wycedził przez zęby.
            Starałam się nie pokazać, jak bardzo mnie to zabolało. Do tej pory nigdy nie mówił mi czegoś takiego, mimo tego, jak mnie traktował w ostatnim czasie.
            - Możesz wstać, Gai – powiedziałam, przecierając gwałtownie spływającą po szyi krew.
            Mężczyzna wstał, zarzucił plecak na ramiona i odszedł, nie patrząc na mnie.

Kilka dni później

            Od Konoha dzieliły nas raptem cztery kilometry, dlatego na drodze, którą szliśmy ruch był większy niż zazwyczaj. Szczególnie rzucały się w oczy szare, opancerzone wozy oraz długie i liczne rzędy żołnierzy w szarych, przylegających mundurach, trzymających w rękach ciężkie, błyszczące karabiny.
            Jeden z takich konwojów właśnie nas mijał, a żołnierz, który otarł się o mnie, spojrzał na mnie badawczo. Serce zabiło mi gwałtownie ze strachu, że się domyśli, że coś jest nie tak, i nie jesteśmy tacy jak on oraz jego koledzy. Na szczęście mężczyzna nie zorientował się, ponieważ odwrócił wzrok i minął mnie, Gai’a i Naruto bez słowa.
            Niemal poczułam, jak moich towarzyszy ogarnia ulga.
         Szliśmy dalej przed siebie, aż w końcu dostrzegliśmy znajomą bramę, której skrzydła wciąż były otwarte zupełnie tak, jakby nic się nie zmieniło. Ale zmieniło się bardzo wiele – nie było słychać tego charakterystycznego harmidru, jaki zawsze towarzyszył tej wiosce. Było cicho, za cicho. Zupełnie tak, jakby Konoha wymarła.
            Po kilkunastu minutach przekroczyliśmy bramy osady. Zaskoczyło nas jedno – przy budce strażniczej nikt nie stał. Było to nam na rękę, nie musieliśmy pokazywać przepustek, których, szczerze mówiąc, nie mieliśmy.
            - Gdzie idziemy? – zapytał Naruto, kiedy schowaliśmy się w zaułku, a dokładniej za koszem na śmieci, który o dziwo nie był przepełniony, jednak smród i tak był potworny.
            Skierowałam swój wzrok na biuro Hokage.
            - To nie jest dobry pomysł, Aiko. W budynku najpewniej kręci się mnóstwo zombie – powiedział Yukata, przypatrując mi się.
         - Wiem, ale mam przeczucie, że to tam jest Kakashi, rozumiesz? Nie mogę tego zignorować. Muszę to sprawdzić – odparłam, wyciągając z plecaka mały pistolet, po czym schowałam go za paskiem spodni.
         - Ty naprawdę chcesz zginąć – prychnął Maito. – Ja się na to nie piszę, nie zamierzam ryzykować kulki w łeb.
            Wstałam.
         - Nie chcesz, nie idź, ale potem mi nie dziękuj, że uratowałam osobę, którą kochasz – wycedziłam przez zęby.
            Yukata i Uzumaki spojrzeli na Gai’a, nic nie rozumiejąc.
            - Nie rozumiem – Naruto podrapał się po głowie. – Brewka-sensei, czyli jesteś g-gejem? – wycedził po kilku sekundach, równocześnie przyglądając się uważnie mężczyźnie.
            Gai spojrzał na chłopaka z dziwnym wyrazem twarzy.
            - Naruto… Nie pasuje ci coś? – zapytał brunet.
            Blondyn pokręcił głową, mówiąc:
            - Skąd, tylko mnie zaskoczyłeś, ale wiesz, nie dobieraj się do mnie, okej? – wyszczerzył do niego zęby, na co Gai uśmiechnął się delikatnie i szturchnął Uzumakiego.
            Odchrząknęłam.
            - Chłopaki… Nie chcę was ponaglać, ale jeżeli nie ruszymy za chwilę stąd naszych tyłków, zrobi się gorąco.
             Podnieśli się z brudnej ziemi, otrzepali ręce, a potem rozeszliśmy się. Każde z nas miało wejść do budynku inną drogą. Gdybyśmy weszli przez główne drzwi całą grupą, skazalibyśmy się na klęskę. Zamiast tego istniało prawdopodobieństwo, że nas nie złapią.
            Nie przepadałam za tym  miejscem, chociaż byłam w tym budynku kilka razy – głównie dlatego, że zastępowałam od czasu do czasu Shizune.
          Nie lubiłam przebywać w tym budynku, głównie dlatego, że kilka lat temu, podczas mojego stażu, pokłóciłam się z Tsunade i od tej pory nie rozmawiamy ze sobą, jeżeli to nie było konieczne.
            Pchnęłam ciężkie, drewniane drzwi i weszłam do środka. Było potwornie cicho, słychać było tylko szum wentylatorów w biurach.
            Przeszłam kilka kroków w stronę kolejnych, tym razem brązowych, drzwi. Nacisnęłam klamkę, ale nie ustąpiły. Przeklęłam pod nosem, po czym przeszłam dalej, aż w końcu natrafiłam na kolejne drzwi, które też były zamknięte.
            Nagle usłyszałam kroki, a serce zabiło mi gwałtownie. Rozejrzałam się w poszukiwaniu kryjówki. Zauważyłam wielką szafę na dokumenty. Miałam nadzieję, że nie jest wypełniona po brzegi. Na szczęście tak nie było. Weszłam do środka.
            Dźwięk kroków był coraz wyraźniejszy. Przez szparę zobaczyłam cień. Zamarło mi serce, a cała krew odpłynęła mi z twarzy.
        Oparłam dłonie na drzwiczkach, a wtedy grawitacja zrobiła swoje. Wypadłam z szafy wprost na podłogę. Jęknęłam, a po kilku sekundach podniosłam oczy na postać stojącą obok mnie. Był to mężczyzna ubrany w czarny, przylegający do ciała kombinezon oraz czarne, wojskowe buty. Na plecach przewieszony miał karabin.
            Kiedy ujrzałam jego twarz, prawie się rozpłakałam.
            Kakashi. Żył, stał tu, przy mnie.
            Jednak coś było nie tak.
       Patrząc mu w oczy, nie dostrzegłam tego błysku, który zawsze towarzyszył mojemu mężowi.
            - Kakashi, kochanie – szepnęłam, wstając. Zarzuciłam mu ręce na szyję i przylgnęłam do niego mocno. Nie odwzajemnił mojego uścisku.
            Odsunęłam się.
       - Kakashi, co się dzieje? – zapytałam, a potem poczułam, jak długie palce mężczyzny zaciskają się na mojej szyi. – Kakashi…? – wycharczałam.
            Zacisk się wzmagał, przed oczami pojawiły mi się plamy. Z oczu zaczęły płynąć mi łzy. Czyli w ten sposób zginę… Uduszona przez własnego męża.
            W tej samej chwili mnie olśniło.
            Miałam szansę uratować własne życie.
            Drżącą ręką sięgnęłam za pasek spodni, gdzie wetknęłam pistolet. Wyjęłam go powoli, a lufę skierowałam na dłoń Kakashi’ego. Rewolwer był odbezpieczony, wystarczyło nacisnąć na spust.
          Posłałam mu przepraszające spojrzenie, ale Kakashi patrzył na mnie tak, jakbym była jego największym wrogiem.
            - Przepraszam… - szepnęłam.
            Miałam nacisnąć spust, ale usłyszałam znajomy głos:
     - Aiko! – krzyknął Gai. Po chwili wrzasnął: - Jasna cholera, Kakashi, co ty, kurwa, odpierdalasz?!
            Rzucił się na mężczyznę, który do niedawna był jego przyjacielem.
          Upadłam na podłogę, gdzie zaczęłam spazmatycznie oddychać, rozcierając szyję, na której widniały czerwone pręgi.
            Rozległ się huk. Gai uderzył głową o ścianę, a potem ruszył na bruneta i mężczyźni zaczęli się nawzajem okładać pięściami i zadawać sobie kopniaki.
         Po kilku minutach wstałam, obserwując jak na korytarz wbiega Yukata i Naruto. Kiedy blondyn zobaczył stan, w jakim znajduje się jego były sensei, zbladł, jednak gdy zobaczył, że ledwo stoję na nogach, razem z Yukatą do mnie podbiegł i obaj wsparli mnie pod boki.
        - Zabierzcie ją stąd, słyszycie? ZABIERZCIE JĄ DO KURWY NĘDZY!!! – ryknął, uderzając Hatake w nos, na co ten się zatoczył do tyłu, ale po chwili znów natarł na Maito, i to ze zdwojoną siłą. Maito znów walnął Kakashi’ego, tym razem mocniej, a potem zaczął biec w kierunku wyjścia.
            Poczułam, jak Yukata bierze mnie na ręce, a potem biegnie za Gaiem.
            Nic nie widziałam, nic nie czułam.
          Zauważyłam jednak jak Kakashi szarżuje na nas, wymierzając karabin w naszym kierunku. Niewiele myśląc, skierowałam pistolet w kierunku serca mojego męża. Zacisnęłam zęby.
            - Strzelaj, do cholery! Aiko, zastrzel go! – wrzasnął Yukata, odwracając głowę.
            Nacisnęłam spust.
            Rozległ się huk wystrzału.

            Widziałam jak kula leci rotacyjnym torem w kierunku piersi Kakashi’ego, a po chwili zagłębia się w jego ciele.

Diabeł wkradł się do ogrodów Edenu i przyniósł z sobą chorobę - amor deliria nervosa - pod postacią ziarna. Ziarno wykiełkowało i wyrosła z niego wspaniała jabłoń, która rodziła owoce koloru krwi. - dr. Steven Horace, Genesis. Kompleksowa historia świata i znanej części kosmosu. Uniwersytet Harvarda.
Od autorki:

Wiem, że napisanie tego rozdziału zajęło mi bardzo dużo czasu, jednak w ostatnim czasie jestem tak zajęta, że nawet na spanie nie mam czasu (to akurat żart, ale to nie zmienia faktu, że jestem zajęta).
Naprawdę przepraszam. Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie.
Faza na K-Pop trwa nadal :3 i nic nie mija. Dzięki Werka, że mnie wkręciłaś ;) Tak samo Tobie, Magda :D
Nie mam pomysłu na podsumowanie notki. Dlatego ja znikam i do następnego!

Komentarze mile widziane - przeczytałeś - zostaw ślad. 

Dziękuję.